TYDZIEŃ POLSKI / 06.11.2014
Jarosław Koźmiński
Znając szereg książek wspomnieniowych (także tych firmowanych przez emigracyjne wydawnictwa) nie trudno domyślić się, jakie miała obawy autorka. Nader często za etykietą „wspomnienia” idzie uproszczona, jednoznaczna perspektywa, a ocena warsztatu pisarskiego wskazuje na niedostateczny dobór narzędzi albo luki w samym rzemiośle. Wówczas walorem takich książek może być jeszcze realizm, autentyczność opisanych wydarzeń. Choć i z tym bywa różnie.
Maria Due zna rzemiosło i niejeden pisarski czeladnik mógłby u niej terminować. Autorkę charakteryzuje wspaniała polszczyzna, a w parze z kulturą językową idzie tu swoboda i szczerość wypowiedzi. W naturalny i niewymuszony sposób opowiada swoje losy splecione z przejściami innych, bliskich ludzi. I nie o nadmierny realizm ani głębokie portrety psychologiczne tu chodzi. Drue serwuje nam zestaw opowiadań będących – jakkolwiek banalnie może to brzmieć – literacką podróżą w czasie… Zdarzenia i perypetie bohaterki wcale nie muszą na każdym kroku nas zaskakiwać, byśmy chcieli się w nią udać. To właśnie przewidywalność stanowi o uroku tej podróży. Kiedy nie trzeba co chwila patrzeć na mapę, kiedy wiemy, że do celu dotrzemy i można skupić się na oglądaniu niezwykłych scen i widoków, które mijamy po drodze.
Na wspomnieniowym szlaku Marii Drue najmocniejszą pozycję mają ludzie. Są w tej podróży jak drogowskazy, które pomagały autorce zdecydować o wyborze dalszej drogi. O całej galerii osób, której pani Maria (jeszcze?) nie umieściła w swych wspomnieniach, udało mi się usłyszeć i porozmawiać, podczas naszych kilku rozmów w gościnnym domu na londyńskim Ealingu.
***
Pamiętam artykuł Marka Żuławskiego z „Tygodnika Powszechnego”, w którym pisał o twórczości malarskiej Mariana Bohusza-Szyszko. Prace artysty prezentowano wówczas w Gdańsku, a dla lepszej orientacji w tytule wystawy do nazwiska Bohusza dodano: z Londynu. Do dziś dźwięczą mi słowa Żuławskiego: obraz ekstatyczny – przed którym intuicyjnie zgina się kolana…
Opowiadałem o tym pani Marii, przy okazji rozmowy o wspólnym znajomym – Stanisławie Frenklu. Bo o ile styl Bohusza-Szyszko dla Żuławskiego był absolutną wirtuozerią techniczną określaną jako „niesłychanie zmysłowy stosunek do farby”, to dla Frenkla było to tworzenie obrazów, które wyglądają jak gdyby artysta malował sikawką strażacką z niskiego pułapu….
O tak, Frenkiel nie zginał kolan. Wyjaśnił mi to kiedyś wprost słowami: „Ja miałem dosyć doświadczenia z Rosji i w czasie wojny, tak że bytem wyleczony z wszelkich strachów”.
Frenkiel urzekał ludzi. Panią Marię oczarował po raz pierwszy na wspólnych wakacjach nad morzem, gdy była jeszcze Marysią. Taką z dwoma kucykami warkoczy i piegami na nosie opalonym na bałtyckiej plaży, jaką widzieliśmy na zdjęciu w jednym z pierwszych opowiadań. Ale Frenklem oczarowana będzie zawsze. Wspomina jego piękną polszczyznę, styl bogaty w dygresje i anegdoty. Wspaniałe malarstwo będące owocem jego wrażliwości i rozległej, wyjątkowej kultury.
Mnie Frenkiel olśnił. Przyjał w swym domu w południowo-zachodnim Londynie, gdzie byłem wówczas po raz pierwszy, ale odnalezienie właściwego adresu przyszło mi łatwo. Tym bardziej, że kierowałem się podanym troskliwie przez artystę planem marszu: z ostatniej stacji District line główną ulicą na prawo, kilka minut marszu pod górę, potem jedna z przecznic i od niej boczna w lewo. Ogromny cedr przed dużym, odsuniętym od ulicy domem i pracownią artysty.
Przed wojną dom to był Kraków. Tam studia w akademii, zaręczyny z Anną. Potem wybuchła wojna: aresztowanie, łagier nad rzeką Unż. Po układzie Sikorski-Majski tułaczka poobozowa, Ałma-Ata, spotkanie narzeczonej w Ferganie, ślub w Kirgizji i Polskie Siły Zbrojne. Następnie żandarmeria: Teheran, Palestyna, Kair. Dalej Bejrut, i studia w Academie des Beaux-Arts, Egipt i przyjazd do Wielkiej Brytanii.
Tu dyplom i medal z bejruckiej akademii nie były z początku przydatne, a jeden z pierwszych w Londynie pokazów prac malarskich miał miejsce… na stacji kolejowej Charring Cross, gdzie Stanisław Frenkiel pracował . Lepsze czasy przyszły później.
Ale przyszły i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Frenkiel zdobył uznanie na rynku sztuki, wysoką pozycję zawodową w postaci uniwersyteckiej profesury i członkostwa The Royal West od England Academy.
I pozostał sobą. Kolan nie zginał. Jeszcze w latach 60-tych wystawiał w Polsce. To spowodowało burzę na emigracji. „Pan się dopuszcza czegoś co w sensie artystycznym jest zdradą stanu” – powiedziała mu Stafania Zahorska. A on na to: ,,Proszę pani, jak ja tutaj namaluję obraz a oni mi go wystawią, to znaczy, że nie podlegał żadnej cenzurze, bo ja go namalowałem całkowicie opierając się na własnych kryteriach”.
Spór z czasem rozstrzygnął Edward Raczyński słowami z listu: „Jak Pan chce wystawiać, to niech Pan wystawia; niech Pan się nikogo nie boi”.
I chyba dlatego Frenkiel trzymał się z daleka od emigracji, po prostu uważał, że nie jestem emigrantem. „Ja z Polski nie emigrowałem – Rosjanie mnie wywieźli. A Po wojnie osiadłem w Anglii, bo uważałem, że każdy człowiek ma prawo osiąść gdzie chce. Nigdy nie uważałem siebie za emigranta, co dopiero politycznego” – mówił.
Kiedyś w rozmowie z konsulem u schyłku PRL-u, usłyszał zapytanie: „Ale Pan by na nas nie głosował?”, więc odpalił: „Nie, nigdy bym na wasz reżim nie głosował, ale różnię się od was tym, żebym nie przeszkadzał waszej kandydaturze”. A tamten to przyjął z pokorą…
***
Kompanem Frenkla w wyprawach do centrum Londynu, najczęściej na Soho i Holborn, był Władysław Szomański. Pani Maria nazywa go „bon vivant”. Był człowiekiem wielu talentów – od artystycznego (grafik), przez biznesowe (wszak prowadził własne studio), po towarzyskie (…świetnie tańczył). Szomański przybył na Wyspy z 2 Korpusem z Włoch, gdzie pracował jako kierownik studia graficznego przy Wydziale Kultury i Prasy. Po tułaczkach w różnych obozach przejściowych i podejmowaniu dorywczych zajęć, zdecydował się na wyjazd do Londynu i szukanie pracy w swoim zawodzie. Nie było to łatwe, gdyż w końcu lat czterdziestych nie było zapotrzebowania na grafików-cudzoziemców mówiących językiem anglo-niemieckim…
Szomański rozpoczął więc początkowo pracę w Sir John Cass’ College of Art jako asystent grafiki użytkowej w sekcji dla polskich artystów, a gdy osiągnął dobrą znajomość języka, trafił do studia projektowego Diany Tauber.
Ostatecznie w roku 1950 rozpoczął samodzielną działalność zakładając „W R Szomanski Studio”, co sprowadzało się do tego, że – jak mawiał – żona wynosi się do koleżanki na noce, a ja zajmuję mały pokój na pracownię… Za sprawą papieroplastycznej żyrafy reklamującej linie lotnicze BEA poszedł w górę i przez blisko dwadzieścia lat odnosił sukcesy jako twórca kampanii dla koncernów lotniczych i wielkich biur turystycznych.
Ale dla Marii Drue Szomański to organizator życia towarzyskiego londyńskiego środowiska, m. in. tzw. Czwartków. W latach pięćdziesiątych kawiarnia Dakowskiego lub „Kontiki”, albo atelier Szomańskiego przy Holland Road – te towarzyskie zebrania w swobodnej atmosferze przybrały postać regularnych imprez zwanych godnie i przydługo „Czwartkami Architektów, Artystów, Malarzy, Aktorów, Dziennikarzy, Grafików, Pisarzy, Poetów i Rzeźbiarzy” i gościły także w lokalach Kępińskiego, Szejbala, Halimy Nałęcz czy Tamary Karren. Później idea spotkań odżyła w restauracji „Łowiczanka” w POSK-u.
Szomański, znany z poczucia humoru, był pomysłodawcą, projektantem, animatorem, a często także „głosem” Zielonego Krokodyla. Ten teatrzyk debiutował przed wojną w lwowskiej Sali Kolejarzy zwanej „Baturą”. – Na wypożyczonych kotarach z zakładu pogrzebowego, czyli „reinhartach splamionych stearyną”, z kolorowymi dekoracjami i stremowanym zespołem czekaliśmy na publiczność – wspominał Szomański w programie „Rewii primaaprilisowej” teatrzyku „Zielony Krokodyl”…
Kiedy zatem przyjdzie rozmawiać o życiu artystycznym emigracji i będzie mówiło się o twórczych osiągnięciach i doświadczeniach emigracyjnej literatury czy malarstwa… nie zapominajmy że „drugoplanowe” tereny sztuki także mają swych mistrzów.
***
Formalne zamknięcie klubu „Białego Orła” w Londynie miało miejsce 18 listopada 1954 r. Po 10 latach użytkowania ta placówka polska przeszła w obce ręce. Pani Maria sięga wstecz pamięcią: „Wspaniały Biały Orzeł spalił się pewnego dnia na skutek spięcia elektrycznego w teatrze na pierwszym piętrze. Siedziałam w restauracji na parterze i jadłam „służbowy” obiad. Ogień poszedł do góry, a ja niczego nieświadoma zła byłam na straż ogniową, że nie daje mi spokojnie zjeść i wygania z budynku. Dopiero kiedy wyszłam na ulicę i zobaczyłam ogromne języki płomieni sięgające po dach, strach mnie obleciał na myśl, co mogło się stać. Z czwartego piętra strażacy po chwiejących się drabinkach znieśli Ninę Grudzińską. Podeszłam do niej przerażona, kiedy wsiadała do karetki.
– Wszystko w porządku, nie martw się – powiedziała do mnie pani Nina, spokojnie otrzepując jakąś spaleniznę z kostiumu.
Zawsze była wielką damą.”
Mimo zamknięcia klubu, w gmachu pozostało jeszcze kilka instytucji polskich, choć większość z nich wyprowadziło się jeszcze w listopadzie. Po pierwszym grudnia w gmachu mieściła się jeszcze m.in. redakcja i dział ogłoszeń Dziennika Polskiego, który donosił na swych łamach, że samknięcie „Białego Orła” zmusiło Ref-Rena do przeniesienia popularnego Piekiełka do Marynarzy. Nowa sala była mała, estrada rozmiarami i kształtem przypomina tapczan na jedną osobę, pianino jest wciśnięte w kącik, ale atmosfera jest przyjemna, intymna, może bardziej odpowiadająca kameralnej sztuce zespołu Piekiełka, niż dawna monumentalna biała sala Orła. Pisał korespondent : – Bożyński przystosował się do nowych warunków terenowych i zeszczuplał o połowę. Marysia Drue – smukła jak struna wiolinowa – mieści się bez trudu w najbardziej gęstym tłoku”.
***
Książki nie przeczytane we właściwym czasie giną. To trafne spostrzeżenie szczególnie dziś, gdy mamy zalew nowości, książki cisną się na sklepowych witrynach, a autorzy w pisarskiej ciżbie.
Spokojnie, Maria Drue – smukła jak struna wiolinowa – mieści się bez trudu w najbardziej gęstym tłoku.
Jarosław Koźmiński
SCENA POLSKA.UK. W POSKu
is a trading name of Polish Stage Company in UK.
Registered in England, no 07894037. • Registered Charity Number 1170033.
238-246 King Street | Hammersmith | London W6 0RF
This email address is being protected from spambots. You need JavaScript enabled to view it.
+44 7955 389 058