Skip to main content

Tydzień Polski, 24 marca 2023

Ewa Kwaśniewska

JESTEŚCIE WSPANIALI

Kiedy zgasły światła i wiadomo było, że koniec oznacza koniec, wyrwało mi się głośno: „no, to naprawdę było mistrzostwo świata”! I choć w jakiejś mierze opadły już pierwsze emocje, to sztuka, którą zobaczyłam, siedzi we mnie mocno, i nie pozwala mi spać. Muszę sobie to wszystko jeszcze raz poukładać, przetrawić, przypomnieć słowa, zdania, podładować się jak telefon w sieci, żeby na nowo poczuć to, co się tam z nami wszystkimi działo. A działo się, oj działo! Już dawno nie byłam na widowni, która by tak reagowała na aktorów, i na to co słyszy. Oglądanie było bowiem z reżyserskiego założenia oszczędne. Za to język?! Wyrazisty, przewrotny, szyderczy, to głaszczący, to chłoszczący, pełen pseudoreligijnego wpadającego w dewocję rozmodlenia, które modlitwą na pewno nie jest, co najwyżej jej egzaltowaną parodią. Język to wzniosły, to prostacki, to wielbiący, współczujący, to kopiący leżącego. Mocny do bólu. Ileż bym dała, żeby moje szare komórki były w stanie odtworzyć choć jedno z tych karkołomnych zdań, z których można było się serdecznie śmiać, lub równie serdecznie nad nimi zapłakać.

Z czego się śmiejecie?! - chciałoby się zacytować klasyka. Z siebie się śmiejecie. I to zbiorowo. Narodowo. Bo my wszyscy z Romantyzmu! Na wiek wieków na niego skazani. Ach, te nasze emocje, te misteria, te załamywania rąk, te oczu wznoszenia, te walki wewnętrzne i wspinaczki Kordiana na szczyt Mont Blanc. Te nasze „Dziady”, kurchanki, Asnyki, Norwidy – piękne to wszystko. Nasze! Z mlekiem matki wyssane, z książki do literatury wykute na blachę. A tu tak przemyślnie w sztukę zaplecione. Doprawdy wielkim mistrzem słowa okazał się Marek Otwinowski, który dramat „Ścielę wieczne łoże” napisał, Helena Kaut-Howsen i Wojtek Piekarski, którzy sztukę wyreżyserowali, i aktorzy – wszyscy bez wyjątku - którzy nas w tę sztafetę emocji pognali. Bo tempo w jakim się to wszystko odbyło przypominało mi taką właśnie sztafetę. Podawanie pałeczki, pędzenie do przodu, teraz ja, teraz ty, znowu ja… Roztrzęsiona, napięta jak struna Anna z Czastar (Renata Chmielewska), powalający emocjami i wyrazisty Edmund z Rudaśla (Jarosław Redestowicz), przeszywający nas wzrokiem, snujący straszną opowieść Janusz z Zatocza (Łukasz Zapłotny), wreszcie Wanda z Zagórza (Patrycja Zając), chowającą jakąś niezgłębioną dla niej samej, a może niemożliwą do opowiedzenia - tajemnicę. A nad tym wszystkim ON! Brat Marek - Wojtek Piekarski. Władca Dusz. Wódz. Przewodnik… (diabeł wcielony! – wyrwało mi się w ciemnościach).

Ale czy Brat Marek, ta nieoczywista, a przeze mnie dosadnie, choć umownie nazwana postać, to rzeczywiście alegoria zła? I czy tylko zła? Przecież w pustce dzisiejszego świata, w ludzkim zagubieniu, samotności, nieporadności, strachu, złości, niezgodzie na niesprawiedliwość, manipulację, w niemożności dostrzeżenia tej manipulacji, w szukaniu dobra, którego jakby coraz mniej, w tych wszystkich skrajnych ludzkich emocjach - Brat Marek i jego głos płynący w eter, ten jedyny element stały w świecie, który się rozwala, to wypełnienie jakiejś luki. I on o tym doskonale wie! Wpasowuje się w tę lukę, mości, kokosi, gulgocze w samo zachwycie nad swą erudycją i siłą. Zręczny manipulator, zbawca dusz zagubionych, przebiegły dyktator. Pójdą za nim! Zrobią co każe. Pozwolą się nawet unicestwić. A ta jedna, jedyna, która nagle coś zrozumie? No cóż, zamilknie. „Wyłączy się z rozmowy”. W końcu pewnie zniknie.

Tytaniczną trzeba mieć w sobie siłę, żeby udźwignąć rolę Brata Marka. Wojtek Piekarski zrobił to z odwagą, brawurowo. W każdej roli go podziwiałam. To świetny aktor. Ta jednak, wydaje mi się ukoronowaniem jego 40 lat pracy na scenie.

Dwa są zawody, które otaczam jednakową dawką podziwu, zdumienia i… wdzięczności. Pierwszy to pilot. Jak on to do licha robi, że ja lecę, a nie spadam!? (zasad aerodynamiki to ja już nigdy nie pojmę). Drugi to aktor. Jak on to robi, że w dwie godziny „przenicuje mnie na drugą stronę”. Myślałam białe – okazało się czarne. Dobro okazało się złem. Zło znalazło (lub nie!) dla siebie wytłumaczenie, modlitwa okazała się bluźnierstwem, miłość – nienawiścią, kłamstwo - prawdą. Magia teatru nie da się porównać z niczym innym. I jacy z nas szczęściarze, że go tu, w polskim Londynie mamy. Jest w teatrze coś jeszcze. To my, widzowie. W niedzielne popołudnie podłączeni byliśmy do tego samego kontaktu. Jeszcze nigdy nie czułam tak wyraźnej energii, która przepływała z aktorów na nas, z nas na aktorów, i jeszcze raz, i jeszcze… Kto tam był, dobrze wie o czym mówię! Scenie Polskiej należą się brawa. Zasłużone. Jesteście wspaniali!